poniedziałek, 18 maja 2009

Wycieczka

Szanowni czytelnicy wybaczą ale trochę się dzisiaj nad Wami poznęcam. Otóż gdy Wy już zapewne zdążyliście zatęsknić za odstawionymi 3 miesiące temu do piwnicy nartami, ja śmigałem sobie wczoraj na lodowcu. Fajnie, nie? Wyrazy aprobaty słyszę aż tutaj. Całkiem wyraźnie.

Było naprawdę przyjemnie. Mało ludzi, wiosenne słońce, piękny widok we wszystkie strony (góra na której byliśmy to taki trzytysięcznik-samotnik), no i pojeździłem sobie wreszcie na własnych nartach, co to mi je Grzesiek z Adamem pod koniec kwietnia przywieźli - dzięki chłopaki raz jeszcze! Byłem pełen obaw, ponieważ narty stały dość długo, nomen omen, w piwnicy i w ogóle należą do przed-przed-przedostatniej generacji (długość 192cm...) ale wrażenia bardzo pozytywne. Doszedłem do wniosku, że carvingi są po prostu dla leniwych.

Oczywiście nie może zabraknąć zdjęć z tak udanego wypadu. Enjoy! 

Rzeczony lodowiec

_______________

Opalanie na stoku z widokiem w tle

________________

Trochę więcej widoku

_________________

Kontrastowy krajobraz

_________________

A propos tego ostatniego zdjęcia nie wspomniałem jeszcze, że podczas gdy my szusowaliśmy trzeci kolega ambitnie przedzierał się na rowerze jakieś (średnio) 1800m niżej. Czy już mówiłem, że największą zaletą Szwajcarii jest różnorodność? :-)

Na koniec oferuję rzadką okazję pośmiania się ze skromnej osoby autora. I zarazem morał - krem z filtrem naprawdę działa! Pod warunkiem, że się go równomiernie nałoży...

Przed i po...

_______________

Do usłyszenia!


niedziela, 10 maja 2009

Imprezy i refleksje

Witam drogich Czytelników,

młodsi już nie będziemy i ta reguła dotyczy wszystkich bez wyjątku, Autora bloga również.  Wtajemniczeni wiedzą nawet dokładnie, który to już kamień milowy mu przypada... I pod tym właśnie hasłem upłynął ostatniosobotni wieczór.

Cóż, chyba nie ma sensu dłużej robić z tego tajemnicy zwłaszcza, że jest to i tak raczej tajemnica poliszynela... Jak widać na załączonym obrazku, w lepszym i gorszym stylu, raz na wozie raz pod wozem (choć z przewagą tego pierwszego) dobiłem bardzo szacownego wieku...

Nie będę męczyć Czytelników wywodami na temat sfery emocjonalnej tego wydarzenia (zwłaszcza, ze większość akurat sama to testuje...), więc dodam tylko, że tort (widoczny na zdjęciu) był naprawdę wyborny. A teraz oczekiwane z pewnością niecierpliwie clue programu, czyli skandalizujące zdjęcia z imprezy...

Zgromadzeni goście

____________

Brown sugar nad płomieniem...

______________

...przygotowania do kolejnego strzału...

_________

...i jedziemy!

__________

(Wszystkim zaniepokojonym, że zszedłem na złą drogę wyjaśniam - nie chodzi tu o żadne twarde narkotyki, tylko najzwyklejszy w świecie absynt :-) )

__________

Czwarta godzina imprezy, jestem już trochę niewyraźny... (fotograf chyba też)

__________

Oj, zdecydowanie niewyraźny ten fotograf...

__________

I tak to dalej miło czas płynął do wczesnych godzin porannych. Czego sobie i wam jak najczęściej życzę,

pozdrowienia serdeczne!

(ćwierć)wiekowy Autor


piątek, 1 maja 2009

Dni pełne wrażeń

Oj działo się ostatnio, działo...
Jak się wszyscy zapewne domyślają na Święta wróciłem do domu. Jednym z celów, jakie sobie postawiłem było zarezerwowanie na najbliższą przyszłość wizyty znajomych, żeby nie skończyło się jak z Patrykiem w Sztokholmie ;-) Chociaż na swoją obronę mogę powiedzieć, że odkąd obaj mieszkamy w Szwajcarii funkcjonuje to dużo lepiej. W każdym razie cel udało się zrealizować w 150%. A zaczęło się od nieporozumienia - ja powiedziałem 20. maja, Adam zrozumiał 20. kwietnia, przekazał Grześkowi i tak już zostało. Jednym słowem wracałem do Zurychu ze świadomością, że mam 4 dni, żeby zorganizować tygodniową wizytę 3 osób, gdyż z niezależnego źródła miała w tym czasie również przyjechać koleżanka z Kanady. Niemniej, moim skromnym zdaniem wyszło lepiej niż dobrze.

Po pierwsze dlatego, że goście załapali się na takie dość specyficzne pogańsko-cechowe święto, obchodzone tylko w mieście Zurych. Zasadnicze jego elementy są dwa: kolorowa parada cechowa przez miasto, składająca się głównie z 60-letnich dziadków (kobietom wstęp do cechów jest - jak i w średniowieczu zresztą - surowo wzbroniony) poprzebieranych w stroje z epoki jadących na koniec, grających na instrumentach itp. oraz palenie wielkiego słomianego bałwana, co symbolizuje odejście zimy. To drugie przyprawia mnie akurat o refleksje nad uniwersalną ludzką potrzebą, żeby od czasu do czasu coś porządnie zjarać... W tym wypadku wygląda to mniej więcej tak:


Sprawa ma drugie dno, gdyż im krócej bałwan się pali, tym gorętsze będzie lato. W tym roku, ku umiarkowanemu rozczarowaniu gawiedzi wytrzymał jakieś 13 min., czyli tak sobie. Pocieszać można się tym, że rzeczywista korelacja jest bliska zeru.

Inne programowe highlighty - piszę tylko o tym, w czym brałem udział; co tam towarzystwo robiło, gdy byłem w pracy pozostanie ich słodką tajemnicą:
1. Wizyta w Lucernie i pół dnia spędzone na zabawie rzeczywistych rozmiarów kolejkami, samolotami itp. w Muzeum Transportu. Musisz wpaść Hubert, spodobałoby Ci się ;-)
2. Słoneczny lunch w Rapperswilu w sympatycznej pizzerii na waterfroncie - piszę o tym, bo było naprawdę przyjemnie
3. Dwa dni śnieżnego, a jakże, szaleństwa w Zermatt, gdzie akurat kończył się sezon. Muszę powiedzieć, że Zermatt nawet na człowieku zblazowanym jeżdżeniem co weekend w Alpy robi spore wrażenie...

A poza tym, to chłopcy przeszmuglowali przez granicę jakieś 6l gorzały, z czego większość nadal stoi u mnie na półce. To tak w ramach zachęty dla kolejnych znajomych :-)

Adieu!

czwartek, 30 kwietnia 2009

Obietnica

Wierni czytelnicy!

Świadom odpowiedzialności przed przyszłymi pokoleniami, solennie obiecuję, że jutro z okazji Dnia Pracy zamiast pracować uzupełnię bloga o świeże opisy.

Howgh!

Autor


piątek, 17 kwietnia 2009

Cuda natury

Nie było mnie raptem tydzień, a tu w Zurichu nastała wiosna w pełni! Wszystkie drzewa mają liście, wszędzie zielono i kolorowo. Tytułem przykładu, może szanowni czytelnicy pamiętają takie oto zdjęcie przedstawiające widok z okna mojego pokoju w akademiku:


No więc po powrocie widok zaskoczył mnie następującą, cudowną wręcz metamorfozą:

Ośnieżone drzewo okazało się być ogromną magnolią... Czy muszę dodawać, że pięknie pachnie? I takie to czasami człowieka wracającego z podróży spotykają miłe niespodzianki. Ale dość już, bo i tak krążą opinie, że jest mi za dobrze...

A od poniedziałku zrobi się wesoło, bo się znajomi zjeżdżają i to od razu sztuk cztery. Nie ma jak kumulacja :-)


poniedziałek, 30 marca 2009

Improwizowany weekend

Ha, a jednak udało mi się dobić do 30 postów! Chciałoby się rzec, że od 30 do 100 i dalej droga niedaleka i w ogóle blog czeka świetlana przyszłość tyle, że byłoby to delikatnie mówiąc równie wiarygodne jak to, że PRL był 10 potęgą gospodarczą świata... Ale nadzieję warto mieć.

W każdym razie w niedawno zakończony weekend doświadczyłem dwóch rzeczy, których raczej nie spodziewałem się zaznać w tym kraju czyli spontaniczonści i improwizacji. I to przez dwa dni z rzędu! Idę o zakład, że w przeddzień tych wydarzeń w piekle zanotowano bezprecedensową falę mrozu. Ok, trzeba szczerze przyznać, że pewna w tym rola słowiańskiej beztroski ale po kolei.

Pierwotny pomysł był dość powiedziałbym konwencjonalny - ot pojechać na dwa dni na narty w wysokie góry. W wysokie bo tam więcej śniegu i emocji, a na dwa, bo to jednak trochę daleko. Wybór padł na Saas - Fee, bo tam mieliśmy 20% zniżki. Jak zaplanowaliśmy, tak zrobiliśmy, tylko nie przyszło nam jakoś do głowy sprawdzić pogodę - w końcu w szwajcarskich Alpach zawsze jest idealna. W związku z tym, wyruszywszy o 6 rano i przejechawszy pół kraju, dotarliśmy po 4 godzinach na miejsce głownie po to, żeby dowiedzieć się, że... wszystko stoi. Trasy pozamykane, żadne wyciągi nie działają, z powodu zbyt silnego wiatru. Fakt, że nawet na dole w wiosce rzucało ludźmi po ścianach... Problem miał jednak poważniejszy wymiar. Nocleg mieliśmy zarezerwowany w miejscu, do którego dało się dotrzeć (przynajmiej w zimie) WYŁĄCZNIE wyciągiem. Reasumując, przejechaliśmy 300 km, żeby zorientować się, że 1) nie mamy co robić, 2) nie mamy gdzie spać. I wtedy właśnie uruchomiliśmy naszą kreatywność.

Najpierw zajęliśmy się pilniejszym problemem nr 1. Stanęło na tym, że zamiast nart założyliśmy rakiety śnieżne i zamiast z góry ruszyliśmy pod górę. Gdzieś w połowie drogi kolega-inicjator pomysłu, który jako jedyny miał doświadczenie z tym sprzętem, był uprzejmy nas poinformować, że rakiety służa właściwie do chodzenia po płaskim, a nie 60° pochyłości... Cóż, w tym momencie był i tak tylko jeden kierunek do wyboru - pod górę, więc wypluwając płuca wdrapywaliśmy się dalej. Serio, generalnie uważam się za dość odpornego ale na tym podejściu ze dwa razy myślałem, że nie dam rady. Nie żebym miał wybór ale tak mnie po prostu naszło. Natomiast uczucie gdy wreszcie znaleźliśmy się na szczycie mogłoby spokojnie być nowym przebojem Mastercard. Zaś droga w dół to była już czysta rozkosz.

W rozwiązaniu drugiego problemu centralną postacią był Patryk. Oczywiście mogliśmy teoretycznie wrócić do Zurychu ale sami rozumiecie, byłoby to jak przyznać się do nieumiejętności czytania mapy (prawda, Hubert? :-P ), więc nie wchodziło w grę. Poza tym do Lozanny było bliżej. A przede wszystkim zawsze miło jest odwiedzać przyjaciół ;-) Plan zatem był taki, żeby przekonać Patryka, że naprawdę bardzo chce skitrać u siebie na noc trzy osoby, z których jedną zna dobrze, drugą ledwo (bo nocowała u niego 2 tygodnie wcześniej:-), a trzecią w ogóle. Skonfrontowany z powyższym Patryk wyraził przykladną gotowość i gościnność (za co będzie w przyszyłym życiu odbierał pieniste kufle piwa z rąk dziewic o obfitych... itd.) ale na szczęście dla niego był akurat z bratem na nartach w Verbier, gdzie dziwnym trafem wyciągów nie pozamykano. Polecił nas za to swojemu koledze, który był w o tyle innej sytuacji, że z naszej trójki jedną osobę znał ledwo, a dwie w ogóle. Kolega ów (Mateusz, Polak zresztą) zgodził się ochoczo, za co będzie w przyszyłym życiu odbierał pieniste kufle piwa z rąk dziewic o obfitych... itd. I tak improwizacji dzień pierwszy szczęśliwie dobiegł końca.

Dzień drugi był już dużo bardziej leniwy i relaksujący. No i krótszy o godzinę, jak zapewne wszyscy wiedzą. Wracając do Zurychu zatrzymaliśmy się w uroczym miasteczku Gruyere. Wszystkim, którym ta nazwa kojarzy się z serem pragnę pogratulować słusznych skojarzeń. Wyjechaliśmy stamtąd z bagażem duchowym wyniesionym ze zwiedzania zamku oraz cielesnym wyniesionym z jednego z wyspecjalizowanych sklepów. W międzyczasie zdążyliśmy się również nieco odpaść nieziemsko dobrą (i tłustą) śmietaną podawaną tradycyjnie na nieziemsko dobrych (i słodkich) bezach - +10 do LDL. Na domiar złego weekend pożegnaliśmy orgiastyczną ucztą na bazie rzeczonego sera. Od jutra zaczynam biegać...

Summa sumarum doszliśmy do wniosku, że gdyby nie zamknięte wyciągi, na pewno nie bawiliśmy się tak dobrze przez te dwa dni. Niech żyje improwizacja!

Do miłego,


niedziela, 22 marca 2009

[...]

Tia... widzę, że znowu mnie 10 dni nie było na blogu. Cóż, nawet wymówek już szukać trudno, bo nawet niespecjalnie to zauważyłem. W każdym razie żyję i to całkiem nieźle.

Ponadto próbuję ogarnąć jakąś sensowną możliwość publikowania zdjęć w necie, bo przez Bloggera, to prędzej zdążę wrócić i pokazać niż cokolwiek wgrać na stronę... A w sumie jest co oglądąć!

W ogóle to jak prawdziwy rodzinny Polak wybieram się do domu na Święta i to od razu na cały tydzień, 8 -15 kwietnia. Mam nadzieję, że przynajmniej z niektórymi z Was się zobaczę!


czwartek, 12 marca 2009

Uzupełnienie...

...a raczej jego początek, bo coś czuję, że za dużo dziś nie napiszę. W każdym razie jest mi bardzo miło, że poprzedni wpis wzbudził zainteresowanie i głód dalszych informacji. Niemniej zgodnie z regułami suspnesu, napięcie trzeba dozować.

Na początek Brain Fair. Wydaje mi się, że nie podmienili mi tam mózgu na szympansi, ani nie przeprowadzili ukradkiem lobotomii... Ale nie wiem, może takich rzeczy się w ogóle nie zauważa? Ty mi powiedz Aniu :-) Za to można się było dużo dowiedzieć zarówno o badaniach podstawowych, jak i całkiem konkretnych zastosowaniach. Z tych pierwszych zainteresował mnie np. mechanizm łączenia się neuronów w okresie "tworzenia się" mózgu - okazuje się, że nie jest to ani takie proste, ani przypadkowe. Ciekawy jest też sposób w jaki się to bada, na ludzkich embrionach nie wolno, więc stosuje się kurze. Wycina się okienko w skorupce i zagląda do środka. Swoją drogą spodziewalibyście się, że już u dwudniowego zarodka kurczaka widać bicie "serca"? A z zastosowań przypadło mi do gustu narzędzie w kształcie ramienia, na którym można z dużą dokładnością ćwiczyć proste powtarzalne ruchy, co pomaga np. po wylewie. Całość jest sprzężona z komputerem i ma formę gry typu labirynt, także się pacjent nie nudzi.

Ze spraw mniej intelektualnych - kolejna porcja zdjęć z nart, widoki chyba jeszcze trochę ładniejsze niż zwykle.

_______

początek offroadu...

____

...i jego efektowny koniec

_____

koleżanka i jej chłopak na tle malowniczej doliny

_____

i na koniec typowe zdjęcie rozwodowe ;-)


Do usłyszenia!


wtorek, 10 marca 2009

Przegląd tygodnia

Wbrew rozsiewanym tu i ówdzie pogłoskom nie zapadłem się pod ziemię, nie wpadłem w szpony wirtualnego nałogu ani nawet nie obrabowałem banku i nie uciekłem z pieniędzmi na Kajmany. Truth of the matter jest taka, że po prostu... nie miałem fizycznie ani jednego wolnego wieczoru, żeby coś napisać. Na dowód przegląd wydarzeń od poprzedniego wpisu:

1.3, nd - w ciągu dnia przydługi spacer po okolicy połączony z wejściem na wieżę widokową (jak kiedyś dotrę tam przy dobrej widoczności, to pokażę zdjęcia) i forsowaniem doliny pobliskiego strumienia, wieczorem "proszona" kolacja z dużą ilością pizzy i czerwonego wina

2.3, pn - początek tygodnia, dzień w pracy, wieczorem siatkówka

3.3, wt - dzień w pracy, wieczorem świętowanie urodzin znajomego na mieście

4.3, śr - dzień w pracy, dla odmiany w banku z miłym przerywnikiem w postaci proszonego lunchu, wieczorem wypad na koncert jazzu elektronicznego - do dziś jestem w lekkim szoku, że coś takiego można nazwać jazzem i chyba się więcej nie zdecyduje na podobne eksperymenty

5.3, czw - dzień w pracy trochę dłuższy niż zwykle, wieczorem wypad do kina na "Slumdoga" (dość poruszający film) połączony ze stosowną konsumpcją

6.3, pt - dzień spędzony na umieraniu w pracy (typowa potrójna kumulacja: za późno spać + za wcześnie wstać + jest piątek) z przerwą na kolejną wizytę w banku i mądre rozmowy tamże, wieczorem siatkówka, po której zostałem uprowadzony na piwo - całkiem sympatyczne nawet

7.3, sb - przedpołudnie w pracy tyle, że domowej, czyli pranie, sprzątanie i tym podobne przyjemności, potem wizyta na Brain Fair, czyli dniu otwartym szeroko pojętych badań neurologicznych, wieczorem domowa uczta w klimacie fusion

8.3, nd - dzień spędzony... no jak myślicie, czego dotychczas brakowało...? Taaak, oczywiście, że nart! Tak więc dzień spędzony na nartach (btw, czy już się chwaliłem, że kupiłem nowe buty?), potem... no właściwie może i mogłem coś napisać ale poszedłem spać...

9.3, pn - początek tygodnia, dzień w pracy, wieczorem... kto czyta uważne posta, ten się powinien domyślić

10.3, wt - dzień w pracy, wieczorem... hurra, wreszcie kolejny wpis!

Jak więc sama publika szanowna widzi, nie jest lekko w tym całym rozgardiaszu jeszcze publikować... Ale będę się starał, obiecuję. Dobranoc!


sobota, 28 lutego 2009

Góry, góry wszędzie

Skoro nikt nie ma pomysłu o czym by tu pisać, to chociaż pokażę jakieś zdjęcia. Pretekstem do tego jest, jakże by inaczej, ostatni wypad na narty, który miał miejsce nie dalej jak dzisiaj. Lokalizacja nosi miano Flims-Laax i jest jednym z bardziej szpanownych kurtów we wschodniej Szwajcarii. Przy czym pozostaje rzecz jasna typową szwajcarską wioseczką, tzn. wychodząc przed swój pięciogwiazdkowy hotel nie sposób nie zderzyć się ze swojskim zapachem nawozu naturalnego. High-life high-lifem ale na wyrytej w kamieniu psyche gryzońskich* górali nie robi to większego wrażenia. Enjoy!

* kanton w oryginale nazywa się Graubuenden, skąd się wzięło polskie tłumaczenie Gryzonia wie może tylko tłumacz ale chyba już nie żyje...


nasza międzynarodowa ekipa...


niektóre zdjęcia dają się otworzyć w osobnym oknie, więc proszę próbować - od czego to zależy pozostaje dla mnie póki co tajemnicą... cdn.


poniedziałek, 23 lutego 2009

Update

Ostatnio poczyniłem dwa spostrzeżenia. Najpierw, że zaniedbuję się na blogu, a potem dlaczego tak się dzieje. Otóż żyje mi się na obczyźnie bardzo fajnie, póki co utrzymuję zdrowy balans między pracą a rozrywką, a z kolei w ramach samej rozrywki między kulturą, sportem i powiedzmy konsumpcją. Podoba mi się miasto, podoba mi się, że wszystko działa bez zarzutu, podoba mi się, że góry są blisko itd. itp., długo by wyliczać. Natomiast wiecie, Szwajcaria nie jest dokładnie krajem, w którym codziennie dochodzi do spektakularnych wydarzeń, które poruszałyby masy albo wzbudzały wielkie emocje. Prawdę mówiąc, nie wiem, czy w całej historii tego kraju można znaleźć takie wydarzenia. Warto pamiętać, że Szwajcarzy nawet Napoleona znieśli na spokojnie. Przyszedł, posiedział, pogadał, zostawił konstytucję, kodeks cywilny i poszedł (prawdopodobnie ta całkowita obojętność była zbyt bolesna dla jego ego). O szoku kulturowym też trudno mówić..

Summa summarum, tutejsze życie jest absorbujące i daje dużo frajdy ale, żeby tak w człowieku budził się naturalny pęd do pióra... A może czytelnicy mają jakieś sugestie, życzenia, pomysły racjonalizatorskie?

Mogę się jeszcze podzielić przebiegiem weekendu: odwiedziłem dwa muzea i jeden koncert flamenco i wszystko pozostawiło po sobie bardzo pozytywne wrażenie. Pierwsze muzeum dotyczyło ogólnie pojętej nauki i oparte było na zasadzie dotknij i przekonaj się sam jak to działa - diabolicznym sadystom wyjaśniam, tak, była część poświęcona elektryczności, magnetyzmowi, cewkom Tesli oraz mechanice różnych wirujących obiektów. Rozlewu krwi jednak nie zauważyłem. Drugie muzeum dotyczyło sztuki w ogólnym sensie i z europejskiego punktu widzenia egzotycznej - dalekowschodniej, hinduskiej, malajskiej i prekolumbijskiej. Byłem z koleżanką-sinolożką i część chinską uznała za wysokiej próby, więc zakładam, że i z resztą jest podobnie. Polecam! Natomiast koncert flamenco ciężko daje się opisać, trzeba pójść i doświadczyć. W każdym razie była muzyka, śpiew i taniec, co daje dość hipnotyzującą mieszankę. Super sprawa!

Pozdrawiam!


środa, 18 lutego 2009

Na bieżąco

Muszę przyznać, że początek tygodnia był naprawdę ciekawy. Wszystko czym zamierzałem się zająć nagle, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, okazywało się niewarte zajęcia się. O egzystencjalnych problemach z projektem napomknąłem już poprzednio i wobec powyższego stwierdziłem, że wezmę się za poznawanie oprogramowania ekonometrycznego, na którym jedzie połowa instytutu. No to dzień później (czyli wczoraj) dowiedziałem się, że licencja, która wygasa za 2 tygodnia nie będzie przedłużona... Taki żarcik od losu. W ostatniej instancji poszerzam zatem swoją wiedzę ogólną i tu nie powinno się przynajmniej nic spieprzyć, a i pożytek jakiś może z tego być. Polecam wszystkim "general systems theory" jako rozrywkę intelektualną, jeśli już nic bardziej konkretnego.

A w przerwach wpadają człowiekowi w oko różne głupoty. Wiecie na przykład kim jest Wojciech Giertych, rodzony brat Macieja Giertycha i stryjek największego ministra/wicepremiera w historii RP? Dowiedziałem się dziś na BBC ale można też sprawdzić w Wikipedii. Ponadto z wielkim żalem przyjąłem wiadomość, że następna edycja tanecznej Eurowizji odbędzie się nie w Polsce, tylko w... Azerbejdżanie, gdyż Azerbejdżan przygotował lepszą ofertę.

No, to już wiecie, jak się robi światową naukę. Dobranoc!


poniedziałek, 16 lutego 2009

Powrót do normalności

Wszystkim zniecierpliwionym brakiem kolejnych wpisów przypominam, że właśnie w ubiegłym tygodniu miała miejsca moja wizyta w Polsce, w związku z czym kwestia kompensowania sobie emigracyjnej samotności straciła na parę dni swoją aktualność.

A w Polsce było, jak łatwo się domyślić, bardzo fajnie. Wyściskałem wszystkich członków rodziny (dwunożnych i czworonożnych), podjadłem sobie (i sporo wywiozłem w walizce), pobiesiadowałem na mieście (wbrew czarnym prognozom, wynikającym z braku zgłoszeń, towarzyszyło mi aż 7 osób, którym serdecznie dziękuję) i generalnie miło spędzałem czas. Nawet śnieg przywiozłem ze sobą, dzięku czemu trzeciego dnia mojego pobytu na Mazowszu znów zrobiło się biało.

Było, minęło... teraz jestem z powrotem w Zurichu, więc wpisy powinny odzyskać jaką taką regularność. Chociaż zaczął się semestr, co oznacza tendencyjnie więcej zajęć, poza tym mój projekt powinien niebawem wejść w fazę intensywnej realizacji (albo wręcz przeciwnie, archiwalną), więc generalnie będzie się działo. Tak więc, jak to zwykle z prognozami bywa, na dwoje babka wróżyła. Jak ktoś ma żyłkę hazardzisty to mogę przyjmować zakłady...

Dobranoc!


niedziela, 8 lutego 2009

Polskie party

Od jakiegoś czasu chodziła po akademiku wieść, że ma być polskie party na mieście. Termin: 7.2 czyli ostatnia sobota, lokalizację też ostatecznie udało się ustalić. Ponieważ wybierała się cała lokalna polska frakcja, to wybrałem się i ja wiedziony częściowo narodowym sentymentem, a częściowo chęcią ujrzenia jacy też Polacy zjeżdżają do Zurichu. Przyznam szczerze, że byłem pozytwnie nastawiony, spodziewając się, że tutejsza polonia jest nieco przefiltrowana.  Cóż... ale może po kolei.

Po pierwsze, zainteresowanie zaskoczyło organizatorów, co zdaje się być chronicznym stanem wszystkich prawie organizatorów w naszym kraju. Pierwszym bolesnym tego objawem była niemożność zostawienia kurtki... gdziekolwiek. Ja miałem jeszcze farta, gdyż udało mi się skorzystać z wystającego ze ściany gwoździa. Ci, którzy przyszli po mnie już takich możliwości nie mieli i ich odzienie gustownie piętrzyło się na podłodze. Drugim logicznym objawem było to, że w klubie nie dało się przejść, o podejściu do baru nie mówiąc.

Po drugie, wszyscy byli przekonani, że na party będzie polski poczęstunek i napitki. Hmm... może mam wygórowane wymagania ale widoczne tu i ówdzie czekoladki-kasztanki nie wyczerpują mojej definicji poczęstunku. Co do napitków, to owszem, był Żywiec ale ze względu na zaskakujące zainteresowanie rozszedł się pewnie w ciągu pierwszych 15 minut. Dla nas w każdym razie nie starczyło.

No i po trzecie, czynnik ludzki. Może znów się czepiam ale obecność ogolonych na łyso, spoglądających spode łba kwadratów jakoś przeszkadza mi w beztroskiej zabawie - na szczęście w klubach, do których chodzę w Warszawie nie muszę ich zazwyczaj oglądać, co najwyżej w osobach stojących na wejściu bramkarzy. Niezamierzony efekt odniosła przy tym zapewne serwowana w trakcie muzyka. Wśród ludzi jako tako kulturalnych przeboje typu "Jesteś szalona" budzą co najwyżej nieszkodliwą wesołość i sentyment do prywatek w 6-klasie. Natomiast obawiam się, że grupie opisanej na początku akapitu kojarzą się niezdrowo z rodzinnym Gostyninem* albo innym wypizdowem i rodzą przekonanie, że to co wolno tam, wolno również tutaj. W każdym razie biorąc pod uwagę kaliber (części) towarzystwa czekałem tylko na jeden nieodzowny element, czyli rozpierduchę... i nie zawiodłem się. Zaczęło się od wymiany przez pół sali obscenicznych gestów między łysym jak kolano panem postury typu trzyczęściowy kredens, a ostrzyżonym na terminatora panem postury typu regał ścienny. Od gestów panowie przeszli do słów, a od słów do czynów i tak mieliśmy na imprezie pokaz walk (dwóch wyjątkowo tępych) kogutów. Serce roście...

Nie miałbym z powyższym specjalnego problemu (w końcu nie takie rzeczy się widziało), gdyby na tej imprezie byli sami Polacy. Ale niestety większość z nich (tak jak i nasza grupa) przyprowadziła znajomych innego pochodzenia, z których część przyszła zobaczyć, jak się bawią Polacy. No to zobaczyli. Jedyną strategią ratowania twarzy pozostało przekonywanie, że ta sytuacja nie jest reprezentatywna, co na marginesie mam nadzieję jest prawdą...

Było nie było, morał z polskiego party brzmi: veni, vidi, nigdy więcej...

*przepraszam wszystkich przyzwoitych mieszkańców tego mazowieckiego miasteczka ale niestety to czego ja i nie tylko ja doświadczyłem w nim i jego okolicach sprawia, że na długo pozostanie dla mnie symbolem prowincjonalnego buractwa...


sobota, 7 lutego 2009

Narty cd. II

Wiem, że pewnie sobie trochę nagrabię tym stwierdzeniem ale co ja poradzę, że człowiek się bardzo szybko przyzwyczaja do dobrego, czy mówiąc dosadniej "rozwydrza". W każdym razie, żeby nie było nudno, tym razem pojechałem na narty w zachodniej Szwajcarii. Świetnym do tego pretekstem była wizyta u Patryka w Lozannie, ponieważ Patryk przyjął, sensowną skądinąd, dwuwartościową zasadę, że jak nie zdaje egzaminów, to jeździ w góry. W ten sposób dotarłem do Portes du Soleil, miejsca, które co by nie mówić zasługuje na swoją nazwę:

Inną ciekawostką jest fakt, że karnety sprzedawane są w dwóch wersjach częściowej (tylko część szwajcarska) oraz całościowej, czyli na część szwajcarską i francuską. Ta pierwsza obejmuje "jedynie" 100km tras, natomiast ta druga... 650km. Ponieważ nie byliśmy w ekstremalnych nastrojach, postanowiliśmy "ograniczyć się" do opcji pierwszej. Szybko się to na nas zresztą zemsciło, gdyż już przy pierwszym zjeździe wylądowaliśmy najpierw poza trasą, potem po złej stronie góry, a na koniec pod wyciągiem, na którym nasze karnety już nie działały. Na szczęście kulturalna rozmowa z miłym panem z obsługi rozwiązała sytuację i zostaliśmy wpuszczeni boczną furtką. Swoją drogą kolejny pozytywny przejaw kapitału społecznego. Co do reszty dnia właściwie nie ma się co za bardzo rozpisywać - po prostu śnieżny raj. Doszliśmy do tego, że nie chiało nam się dwa razy zjeżdżać tą samą trasą, bo to przecież byłoby monotonne...

Może jeszcze dowód, że nasza eskapada nie była taką bułką z masłem:


Pozdrawiam!


czwartek, 5 lutego 2009

Różne różności II

Niestety stworzenie kawałka uporządkowanej narracji, np. opisu Lozanny, przekracza chwilowo moje możliwości intelektualne, więc znowu jestem zmuszony zaserwować garść nie powiązanych ze sobą głupot... Proszę mi dać znać, gdy stanie się to już niestrawne.

Wczoraj miałem w planach się wyspać. Plany runęły, gdy znajomi postanowili wyciągnąć mnie na karaoke. Poszedłem i było... ostro. Zaczęło się niepozornie, bo pierwszy bar, do którego dotarliśmy (prowadzony, a jakże, przez rodowitych Azjatów) właśnie był zamykany. Niczym nie zrażeni znaleźliśmy drugi (prowadzony, a jakże, przez rodowitych Azjatów) i ten był już otwarty. Wystrój jego pozostawiał, delikatnie mówiąc, sporo do życzenia, nadrabiał za to wziętymi z sufitu cenami, zwłaszcza alkoholu. Jest to zresztą dobry przykład talentu biznesowego rodowitych Azjatów, bo jak wiadomo większość ludzi, żeby zacząć śpiewać musi się najpierw porządnie napić... Niemniej, kolekcja przebojów była imponująca, humory szybko zrobiły się szampańskie, więc wyszła z tego kupa śmiechu. Zresztą w ogóle miłą cechą barów karaoke jest to, że wchodząc mózg zostawia się na zewnątrz, więc może sobie akurat odpocząć.

Ponadto zostałem ostatnio mianowany na zaszczytną funkcję asystenta przy jednym z wykładów mojego profesora. Tak, tak, pomruki podziwu są jak najbardziej na miejscu - zwłaszcza, że w jego zastępstwie mam poprowadzić pierwszy wykład. Poza tym będę się głównie zajmował wyciąganiem z opresji studentów nie radzących sobie z Excelem, co w przypadku tego akurat przedmiotu jest kluczową umiejętnością. A na osłodę poznałem współprowadzącego - facet pracuje w Credit Suisse, zarządza 60 osobami i 35mld franków... Naprawdę równy gość.

A jednak, wbrew zapowiedziom będzie coś o Lozannie. Jedną z atrakcji tego miasta jest muzeum olimpijskie, zawierające mnóstwo autentycznie ciekawych eksponatów, na przykład kolekcję wszystkich pochodni używanych przez olimpijskie sztafety. Wiece swoją drogą, na których igrzyskach zadebiutował ten pomysł? 

.

.

W Berlinie w 1936 roku. Mam ochotę to skomentować ale się powstrzymam, bo blog jest jednak miejscem publicznym (nawet tak niszowy jak ten), a ja nie chcę mieć problemów a prawem.

Pozdrawiam i dobrej nocy życzę!


wtorek, 3 lutego 2009

Karnawał

Okrągły miesiąc temu wspominałem, że może uda się wrzucić na bloga pierwszy w wpis imprezowy... no i wreszcie tak się stanie. Co ma wisieć nie utonie.

Na imprezę udało mi się dotrzeć w samą porę po pełnej niebezpieczeństw podróży przez pół Szwajcarii. Udało mi się nawet przywieźć Patryka ze sobą. Jak się okazało, było naprawdę warto. Bezpośrednią motywacją imprezy było pożegnanie pochodzącego z Sao Paulo lokatora o zacnym imieniu Rafael.

Już ta informacja powinna dać wyobrażenie o klimacie wieczoru - hot and crazy. Wydatnie pomagała w tym niewiątpliwie lejąca się strumieniami caipirinha, której oryginalny przepis prezentuje się zresztą nadzwyczaj prosto:

- wziąc duży dzbanek (1.5l)

- wrzucić na dno ok. 5 pokrojonych w ćwiarki limonek i rozgnieść je z cukrem za pomocą drewnianego tłuczka

- wlać ok. 0.7l brazyliskiej wódki z trzciny cukrowej (czyli cachasy)

- dodać lodu i gotowe!

Tak przygotowany "drink" nie różni się zasadniczo od swojego podstawowego składnika... z jednym wyjątkiem - wchodzi jak marzenie. Na zgubę niektórym mniej zaprawionym uczestnikom.

Zaczęło się według klasycznego schematu raczej stacjonarnie, choć w ewidentnie wybornych nastrojach:

Niemniej muzyka z faveli szybko rozkręciła towarzystwo, zwłaszcza okraszona tekstami w stylu "no w tym momencie chłopcy zazwyczaj wyciągają spluwy i zaczynają strzelać w powietrze... albo do siebie nawzajem" albo "na tę piosenkę wychodzą dziewczyny przygotowane, tzn. w takich [10cm szerokości] spódniczkach i bez bielizny"... Jak to się mówi, co kraj to obyczaj. Dostałem przy okazji zaproszenie na przyszłoroczny karnawał, więc może będę miał okazję zweryfikować opowieści.

I tak to mniej więcej wyglądało do rana. Było wesoło ale w niedzielę o dziwo nawet głowa nie bolała. Czyżby efekt górskiego powietrza?

A w kolejnych odcinkach trochę o pobycie w Lozannie, trochę o kolejnym (tak, tak!) wypadzie na narty i trochę o czymkolwiek, co wpadnie po drodze. Do usłyszenia!


środa, 28 stycznia 2009

Różne różności

Wszystkim rozczarowanym poziomem stylistycznym poprzedniego wpisu pragnę złożyć wyjaśnienie - byłem pod większym niż zwykle wpływem procentów. Jest to zresztą jeden z uroków akademikowego życia, wystarczy posiedzieć dłuższą (albo i krótszą) chwilę w miarę eksponowanym miejscu, a na pewno zaczepi cię jakaś przyjazna dusza z butelką. Mam nadzieję, że przynajmniej zdjęcia się podobały. Przy tej okazji pytanie: czy ktoś spośród szanownych czytelników wie może, jak to jest, że pierwsze zdjęcie, jakie wrzuciłem na bloga (to z wypchanym bagażnikiem, może jeszcze pamiętacie) daje się otworzyć w osobnym oknie, a wszystkie kolejne już nie...? Na szczęśliwego oświeciciela czeka nagroda.

Jestem na dobrej drodze, żeby ostatecznie, oficjalnie i nieodwołalnie (no może z tym to przesadziłem) stać się słuchaczem studiów doktoranckich uniwersytetu, na którym pracuje już prawie miesiąc... Co się odwlecze, to nie uciecze. Udało mi się nostryfikować dyplom (na szczęście bez żadnych "ale" i "pod warunkiem"), zapłacić za najbliższy semestr i teraz czekam już tylko, aż system to przemieli i wypluje moją legitymację. Powyższa zmiana statusu będzie miała głeboki wpływ na moje życie, gdyż otworzy mi drogę do:

- płacenia za obiad w stołówce według stawki studenckiej (średnio 5.40 CHF) zamiast pracowniczej (średnio 7.00 CHF)

- bezpłatnego udziału w zajęciach sportowych AZSu

I jednego i drugiego nie mogę się doczekać!

Dzisiaj w instytucie mieliśmy całkiem sympatyczną imprezę w związku z inauguracją laboratorium, które zasponsorował ten sam bank, który sponsoruje moją tu obecność. Studentom i absolwentom nauk przyrodniczych tudzież medycznych spieszę wyjaśnić, że słowo laboratorium nie ma w tym kontekście nic wspólnego z laserami, zderzaczami hadronów, rzędami próbówek, dziwnymi pozaginanymi rurkami, ani stadami myszy, czy innych niższych ssaków. Są to po prostu dwa pokoje wypełnione komputerami, do których można zagonić ludzi i kazać im inwestować. Wirtualne pieniądze na szczęście. Taki właśnie mini-eksperyment przeprowadzono również dzisiaj z udziałem szanownych gości. Był nawet zwycięzca, a raczej od razu dwóch, w tym niżej podpisany. Nie ma to jak dobry PR.

Na koniec trzecie już dzisiaj wyjaśnienie, tym razem dla wszystkich zdziwionych moją hiperaktywnością blogową ostatnimi czasy. Nie, nie postanowiłem przenieść się do "wirtualu", nie założyłem profilu na Second Life i nadal nie bardzo rozumiem po cholerę komu avatar. Przyczyny są dwie i bardzo proste. Po pierwsze mam ostatnio dobry humor (czego powody może kiedyś wyjawię, a może same wyjdą na jaw), a po drugie jutro wybieram się do Lozanny odwiedzić znanego niektórym kolegę z liceum, który potem zabierze się ze mną do Zurichu. Także przyszłość niepewna i kiedy będzie kolejny post nie wiadomo.

Nieutulonych w żalu pocieszam, że będzie na pewno i życzę udanego weekendu!


poniedziałek, 26 stycznia 2009

Spacer + wstęp do opisu miasta

Zauważyłem, że powoli staje się świecką tradycją bloga opisywanie wydarzeń z jednodniowym opóźnieniem, w związku z czym dziś będzie o tym, co robiłem wczoraj, czyli w niedzielę. Aktualnie jest 23:28, więc mam nadzieję, że się wyrobię. 

Rzecz zasadza się na tym, że weekend bez nart mieszkając w Szwajcarii jeszcze od biedy ujdzie. Natomiast weekend bez pokonania choćby umiarkowanego wzniesienia to byłby już po prostu obciach. I tak razem z kolegą zawędrowaliśmy na najbardziej chyba obleganą w okolicy Zurichu "wypukłość terenu" czyli Uetliberg. Wzgórze to słynie głównie z pięknego widoku na miasto i jezioro, jak również z przystępnej i rozwiniętej infrastruktury, co objawia się min. tym, że prawie na sam szczyt można dojechać... pociągiem. My byliśmy jednak twardzi i weszliśmy na piechotę, co momentami wymagało walki z lodem i niektórymi z podstawowych praw fizyki. Koniec końców jednak się udało i mieliśmy przyjemność spędzić trochę czasu w mini-kurorcie na szczycie, który prezentuje się następująco:

Trzeba przy tym przyznać, że kombinacja pełnego słońca, które w Szwajcarii (w odróżnieniu od np. Polski) zimą również grzeje oraz zalegającego śniegu daje naprawdy w swoim rodzaju i niezwykle przyjemny efekt naturalnego solarium. W ten sposób spędziliśmy ładną chwilkę, syntetyzując zapas witaminy D na co najmniej cały tydzień siedzenia w biurze. Przy okazji podziwialiśmy panoramę Zurichu:

która, trzeba to uczciwie powiedzieć, nie wyróżnia się niczym szczególnym - ot kolekcja murowanych pudełek, poprzedzielanych tu i ówdzie kościelną wieżą. Jest to chyba pierwsza rzecz, jaką należy sobie uświadomić w odniesieniu do tego miasta - ono po prostu nie rzuca się w oczy. Ale jak zejść głębiej, to zaczyna doceniać się jego urok. Co postaram się szanownym czytelnikom przybliżyć w kolejnych odcinkach.

23:43, uff zdążyłem - dobranoc!


niedziela, 25 stycznia 2009

Koncert - trochę inny

Dla wszystkich zawistników mam dobrą wiadomość - w ten weekend nie byłem na nartach! Byłem za to na ciekawym koncercie, dość diametralnie innym w formie i treści od poprzedniego. Sceną był jeden z modniejszych w Zurichu klubów muzyczno-jazzowych, a grał bardzo kolorowy, folkowo-rockowy zespół pochodzący, ze wszystkich możliwych krajów, z Republiki Mołdawii. Czytelnikom zastanawiającym się skąd u mnie zainteresowanie mołdawskim folkiem śpieszę wyjaśnić, że wyjście na ten koncert nie było inicjatywą moją, tylko świeżo poznanego rumuńskiego współlokatora. Przy okazji dowiedziałem się, że w Rumunii i Mołdawii mówi się tym samym językiem. Jak również dowiedziałem się, że w Zurichu jest całkiem spora rumuńska diaspora. Powtórzę się, ale podróże kształcą.

Zespół bardzo mi się podobał, głównie dlatego, że charakteryzował się potężnym tzw. wykopem - kto słucha Kazika, ten wie o co mi chodzi. W każdym razie przy tej okazji byłem jak dotąd najbliżej ujrzenia szwajcarskiej zbiorowości "gone wild"... Naszła mnie również refleksja, jak to człowiek ma wąskie i uproszczone myślenie o świecie. Nie wiem, jak u szanownych czytelników ale u mnie zawsze w odniesieniu do krajów, powiedzmy, mniej przez Opatrzność ulubionych z niejakim zdziwieniem wiążę się uświadomienie sobie faktu, że tam też są ludzie, którzy chodzą w garniturach do pracy, piją wino do kolacji albo nie przymierzając robią fajną muzykę. No ale po to człowiek jeździ za granicę, żeby poszerzać horyzonty. Co sobie i szanownym czytelnikom polecam!  


czwartek, 22 stycznia 2009

>>> Komunikat techniczny <<<

Wszystkich, którzy mieli problem z zamieszczaniem komentarzy serdecznie przepraszam - było to wynikiem tylko i wyłącznie mojej ignorancji w kwestii ustawień bloga. Domyślnie ustawienia dopuszczały komentarze tylko przez określone kategorie użytkowników. Teraz mogą to już robić wszyscy, trzeba tylko wybrać "Anonimowy" tam gdzie jest okienko "Wybierz profil". W tym wypadku będzie mi jedynie miło, jeśli komentujący zidentyfikuje się w treści komentarza ;-)

Przy okazji chciałem podziękować Hubertowi (i Dorocie chociaż tu sprawa była bardziej skomplikowana) za zwrócenie uwagi na ten palący problem. Teraz powinno być ok, więc mam nadzieję, że liczba komentarzy podskoczy! :-)

Pozdrawiam!


Dla równowagi

Po ostatnim poście nie chciałbym, żeby szanowna publika pomyślała, że jestem jakimś neofitą albo innym wyrodnym synem ojczyzny, więc dla równowagi parę "odbrązawiających" faktów i absurdów ze szwajcarskiej codzienności.

1. ostatnio zapragnąłem uzyskać internetowy dostęp do swojego nowego konta. Wymaga to wypełnienia stosownego wniosku. Wniosek ten należy następnie wysłać do banku... zwykłą pocztą.

2. typowa szwajcarska umowa najmu mieszkania (na szczęście wiem to z wiarygodnej opowieści, a nie z autopsji - moja umowa jest nietypowa, tak jak i cały akademik) zawiera min. postanowienia o zakazie kąpieli po 19, zakazie spłukiwania wody w toalecie po 21, zakazie posiadania zwierząt, zakazie trzaskania drziami, zakazie grillowania we wspólnym ogródku częściej niż raz w miesiącu a i to po uzyskaniu zgody wszystkich mieszkańców (i pewnie jeszcze urzędu gminy, parafii i straży pożarnej), zakazie głośnych kłótni (!) itd. itp. w tym samym stylu. Całość liczy ponoć ok. 20 stron.

3.  koronnym osiągnięciem niemieckoszwajcarskiej gastronomii jest roesti czyli coś w rodzaju ziemniaczanej zapiekanki. Komu znudzi się roesti może spróbować spaetzli, czyli klusków... z mąki ziemniaczanej. Tyle o kulinarnej finezji. Gwoli ścisłości należy jednak dodać, że Szwajcaria posiada również część francuską i włoską, gdzie sytuacja wygląda o niebo lepiej.

Myślę, że tyle znęcania się nad Szwajcaria wystarczy do chwilowego poprawienia sobie nastroju :-) Do następnego wpisu!

PS: przypominam, że pod wpisem z 19 stycznia tworzy się lista społeczna chętnych do spotkania ze mną w połowie lutego. Na razie jest na niej... jedna osoba (dzięki Tomek!). Czyżbym był aż tak niepopularny?


wtorek, 20 stycznia 2009

Koncert

W tym wpisie streszczenie przyjemnego i kulturalnego popołudnia, jakie zafundowałem sobie w ostatnią niedzielę, posłużyć ma do nieco głębszej refleksji nad naturą narodu, u którego mam przyjemność obecnie gościć. Ale po kolei.

Zaczęło się od tego, że do akademika przybył z wizytą były jego lokator, który, oprócz tego, że jest fizykiem i aktualnie rozwiązuje w instytucie pod Frankfurtem konstrukcyjne problemy produkcji laserów, gra również na skrzypcach. On to właśnie zaprosił mnie na koncert amatorskiej orkiestry symfonicznej, w której sam występował, gdy jeszcze mieszkał w Zurychu. Koncert miał się odbyć w tutejszej filharmonii i to właśnie ten fakt mnie pierwotnie przyciągnął (czego można spodziewać się po amatorskiej orkiestrze?), gdyż nie dane mi było dotąd odwiedzić tej instytucji. Z takim właśnie nastawieniem przekroczyłem progi jej skądinąd eleganckiego klasycystycznego gmachu i od razu na wstępie powitał mnie niemiły akcent w postaci ceny biletu - 50 CHF za miejsca w trzeciej kategorii (z czterech)... Cóż, za późno było, żeby się wycofać, więc zgrzytając zębami zapłaciłem, przeklinając w duchu najdroższych chyba amatorów na świecie. Nieco skwaszony zająłem miejsce na sali i wymuszonymi grzecznością oklaskami powitałem orkiestrę. A potem orkiestra zaczęła grać...

Przyznaję się bez bicia, że nie jestem znawcą muzyki klasycznej. Całkiem możliwe wręcz, że moja wiedza plasuje się poniżej średniej dla mojej grupy wykształceniowej. Tak czy siak, gdybym nie wiedział, że na scenie zasiadają amatorzy, to bym się nie domyślił. Grali czysto, mocno i harmonijnie, ewentualne (piszę ewentualne, bo dla mnie niedosłyszalne) braki techniczne nadrabiając pasją. A gdy na koniec popłynął perfekcyjnie (co potwierdził mój znacznie bardziej obeznany towarzysz) wykonany Borodin, który, nie ma co ukrywać, do słowiańskiej duszy przemawia dużo silniej niż (poprzedzający go tego dnia) Brahms czy Beethoven, cena biletu nagle przestała mi się wydawać wygórowana. Ot, magia muzyki.

Ale jest w tym jeszcze drugi aspekt. Jak się nad tym zastanowić, to przecież dla wszystkich tych muzyków (w wieku na oko od ~20 do ~60 lat) ten występ był elementem hobby. Wszyscy oni przede wszystkim pracują, studiują, wychowują dzieci, niańczą wnuki i generalnie zmagają się z tzw. "normalnym życiem". A jednak chce im się zorganizować, narzucić reżim wspólnych prób i indywidualnych ćwiczeń po to, żeby zagrać SZEŚĆ koncertów w ciągu roku. Nie wiem jak wam ale mi wydaje się to dość niezwykłym przykładem samodyscypliny, a przede wszystkim przekonania, że WARTO coś takiego robić. Mało tego, orkiestra ta, wspólnie z lokalnym klubem Rotary, zajmuje się wyszukiwaniem i wspieraniem młodych talentów muzycznych, które inaczej nie miałyby szansy się wybić. Chodzi przy tym nie tylko o wsparcie finansowe ale także o danie możliwości występu przed szerszą publicznością. I tak jeden z takich talentów, osiemnastoletnia pianistka z Rumunii, był gwiazdą środkowej części koncertu. Gwoli wyjaśnienia dodam, że dla orkiestry akompaniowanie fortepianowi (czy ogólnie soliście) jest duuużo trudniejsze niż granie samej. Kto chce się przekonać niech spróbuje zanucić jakąś melodię słuchając radia. A jednak im się CHCIAŁO. Ot, magia kapitału społecznego.

I tak dochodzimy do sedna. Co by nie mówić o Szwajcarii, takich stowarzyszeń jest tu pełno: turystycznych, sportowych (100 metrów od mojego akademika jest "sąsiedzki" klub tenisowy), artystycznych, gospodyń domowych, kulinarnych itp. itd. Czy Szwajcarzy mają za dużo czasu, czy jednak coś z tego wynika? Patrząc na ich poziom życia można przypuszczać, że jednak to drugie.

Uff, rozpisałem się ale uważam, że o tym akurat było warto. Dobranoc!


poniedziałek, 19 stycznia 2009

Dobra nowina

Dobra nowina jest taka, że zatęskniłem za moją drogą ojczyzną, a w szczególności za moją kochaną rodziną i moimi kochanymi znajomymi. W związku z tym wybieram się do Warszawy (i okolic) 11 lutego (środa) i zostaję do 15 (niedziela). Mam nadzieję, że znajdą się chętni na osobiste spotkanie - proszę się meldować w komentarzach! Termin dowolny w podanym powyżej przedziale, choć najsensowniej byłoby zapewne w piątek lub sobotę. Mam również nadzieję, że znajdzie się samorzutny lider, który weźmie na swoje barki ciężar zorganizowania jakiegoś stolika i logistyki. Chciałem przy tym wyrazić nieśmiałą sugestię - otóż doskwiera mi nieco w Szwajcarii brak porządnego słowiańskiego jadła, takiego które możnaby z powodzeniem stosować w charakterze bomb burząco-kruszących i po którym żołądek zaczyna funkcjonować jak piec hutniczy obficie podsypany koksem... Fajnie więc byłoby się wybrać w miejsce typu Szwejk albo CK Oberża ;-)

Czekam zatem na odzew!


niedziela, 18 stycznia 2009

Narty cd.

Wczoraj znowu byłem cały dzień na nartach... Wrażenia właściwie analogiczne do tych, opisywanych poprzednio. Ale ponieważ miejsce inne, to są i nowe zdjęcia ;-)



piątek, 16 stycznia 2009

Konto

Dzisiaj chciałem pokrótce opisać jeden z najwięszkych sukcesów mojego dotychczasowego pobytu, jakim było założenie konta w szwajcarskim, a jakże, banku. Żeby zrozumieć dlaczego był to sukces przydatny jest pewien kontekst sytuacyjny. Otóż rzeczone konto jest kontem akademickim, które zasadniczo przysługuje studentom szwajcarskich uczelni, którzy zamierzają nimi pozostać przez co najmniej dwa lata. Potwierdzeniem tego pierwszego faktu jest legitymacja, zaś tego drugiego (w przypadku cudzoziemców) odpowiedni rodzaj tzw. "Auslaenderausweis". Na tej podstawie łatwo można określić, z czego mogły wyniknąć w problemy w moim przypadku:

a) nie mam (jeszcze) legitymacji

b) nie mam (jeszcze) Auslaenderausweis

Niczym nie zrażony przystąpiłem jednak do dzieła. Żeby wyrównać szansę wybrałem dość prowincjonalny i mały oddział, gdzie mogłem liczyć na przewagę intelektualną i retoryczną. Nie zawiodłem się, gdyż z okienka powitał mnie sympatyczny młody człowiek, szczycący się może 2/3 tych lat, co ja, schowany dodatkowo za pokaźnych rozmiarów tabliczką z napisem "In Ausbildung", czyli w wolnym tłumaczeniu "Nie bij mnie proszę, jestem nowy i jeszcze nic nie umiem". Wbrew przesłaniu płynącemu z tej tabliczki przystąpiłem od razu do frontalnego ataku i zasypałem delikwenta lawiną zawczasu zebranych pism i zaświadczeń potwierdzających kolejno:

- dopuszczenie do studiów doktoranckich (choć jeszcze nie immatrykulację)

- przyrzeczenie wydania Auslaenderausweis

- zameldowanie w Zurichu

- zatrudnienie na uczelni

- wysoki iloraz inteligencji

- aryjski rodowód mojego psa do 3 pokolenia wstecz

Trudno powiedzieć, które z nich podziałało ale podziałało. Po godzinie namyślania się, stukania w klawisze i telefonicznych kosultacji młody człowiek z uśmiechem wręczył mi ok. 50 stron różnych dokumentów (zemsta jest słodka), pokazał gdzie podpisać i powiedział, że to tyle. Tzn. nie do końca, bo zostałem zobligowany do przedstawienia do wglądu brakujących dokumentów, gdy tylko zostaną mi wydane. Może do lata się uda... A na razie mijając oddział w drodze do i z pracy staram się odwracać wzrok, co by przypadkiem nie zmienili zdania.

A, byłbym zapomniał, miłą cechą tego konta jest to, że w dowód wdzięczności za jego założenie dostaje się od banku dwa bilety do kina. Także niebawem się wybieram! ;-)


wtorek, 13 stycznia 2009

Narty

Tak, właśnie tak! W ostatnią niedzielę zaliczyłem pierwszy z wielu zapewne wypadów w pobliskie Alpy. Celem wycieczki była miejscowość Klosters, gdzie zdarza się również spotkać księcia Karola z pociechami (chociaż młodsza pociecha zdaje się częściej bywać źródłem utrapienia niż pociechy ale to już zupełnie inna historia). Było nas pięć osób jeżdżących i jedna aspirująca do tego miana, swoją drogą bardzo miła dziewczyna z Tajwanu. Rola instruktora została wyjątkowo zgodnie powierzona mnie, tzn. reszta ekipy sprawnie zmyła się na wyciąg... W ten sposób pierwsze półtorej godziny spędziłem próbując wytłumaczyć po angielsku jak się robi pług i po co, jak się skręca i po co, jak również łapiąc, podnosząc i generalnie prowadząc za rękę. Na szczęście humor dopisywał (pewnie za sprawą fantastycznej pogody) i nauka przebiegała w sympatycznej atmosferze. Ku mojemu zaskoczeniu po rzeczonej półtorej godzine moja towarzyszka usamodzielniła się na tyle, że mogłem zostawić ją samą na oślej łączce, nie ryzykując posądzenia o sadyzm. Dzięki temu zdążyłem jeszcze zaznać prawdziwego śnieżnego szaleństwa, pomykając po idealnie przygotowanych, kilkukilometrowych, niezatłoczonych trasach, których na tej jednej górze jest pewnie tyle, co w całej Polsce.

Szczególnej przyjemności dostarczyła mi jednak dość przewrotnie przerwa w jeżdżeniu. Chociaż leżąc w leżaku na pięknie oświetlonym południowym zboczu i grzejąc się w słońcu niczym Hans Castorp w "Czarodziejskiej górze", popijając przy tym wyśmienity lokalny Apfelmost łatwo dojść do wniosku, że jeśli istnieje w ogóle raj na ziemi, to właśnie gdzieś tutaj. A jeśli powyższe nie wystarcza, to warto również wspomnieć o widoku:

Taaak, narty w Szwajcarii to jest to! W następny weekend też się wybieram :-)


czwartek, 8 stycznia 2009

Rozgrzewka

...przed właściwą pracą, czyli najtrafniejszy opis moich zadań na najbliższe dwa miesiące. W tym celu dostałem od mojego profesora dwie książki, których przeczytanie wedle jego własnych słów "powinno zapewnić, że będziemy mieli ten sam zasób wiedzy". Bardzo śmieszne...

Książki są rozmiarów przyzwoitej cegły, aczkolwiek nieco szersze. Zabrałem się ochoczo za pierwszą z nich pod wiele mówiącym tytułem "Quantitative Financial Economics" i odkryłem zadziwiającą prawidłowość. Otóż jeden rozdział tej książki odpowiada z grubsza jednemu jednosemestralnemu przedmiotowi na studiach magisterskich z ekonomii/finansów. Rozdziałów jest zaś... 29. No, może czasem można by upchnąć dwa rozdziały w jeden przedmiot. Drugą książkę bałem się póki co otworzyć.

W każdym razie zapowiada się dla mnie stroma krzywa uczenia (ewentualnie przypominania). Na koniec przestroga dla wszystkich, którzy rozważają studia doktoranckie w nadziei, że będzie lekko, łatwo i przyjemnie: nie jedźcie do Szwajcarii. Chyba, że (tak jak mi) wystarczy wam "przyjemnie"...


wtorek, 6 stycznia 2009

Spacer noworoczny

Zanim się zbiorę i napiszę o pierwszych wrażeniach z pracy, proponuję krótki temat zastępczy. Pozwoli mi to po pierwsze nadrobić ostatnie zaległości z ery "przedblogowej", a po drugie przekazać coś więcej o samym Zurichu. Otóż jedną z największych zalet tego miasta (zresztą nie tylko tego - co drugiego w Szwajcarii) jest położenie na brzegu malowniczego górskiego jeziora. Jezioro jest generalnie dobre na wszystko: depresję, nudę, nadmiar energii, potrzebę samotności, potrzebę towarzystwa itd. Kwestia wybrania odpowiedniej pory na spacer. Łatwiej zrozumieć te zachwyty, gdy się wie, że Zuerisee (jak nazywają je tubylcy) wygląda np. tak...:

...albo tak:

A jak się ma do tego tytuł posta? Ano proste, wiedzeni piękną pogodą (wszystko wskazuje na to, że był to jednorazowy wyskok, który nie powtórzy się do marca) udaliśmy się 1go stycznia we trójkę (ja i rodzice) na spacer popularną promenadą wzdłuż lewego brzegu jeziora. Spotkaliśmy sporo (wyspanych) ludzi, grzało nas słońce i w ogóle było nadzwyczaj sympatycznie. Czego i wam, cierpiącym mrozy drogim rodakom, serdecznie życzę.


niedziela, 4 stycznia 2009

Errata

Po bliższym zapoznaniu się z tematem, okazało się, że mój akademik prowadzą nie Syryjczycy, tylko Assyryjczycy. Pomyłka niby niewielka, zwłaszcza biorąc pod uwagę etniczny mętlik panujący w tamtej części świata ale jak się ma pecha, to pewnie można przez to stracić głowę... 

A impreza wczoraj jednak nie zakiełkowała i wieczór przebiegał według dotychczasowego schematu. Być może masa krytyczna liczby ludzi w akademiku nie została jeszcze przekroczona. Ale wciąż dojeżdżają nowi i wracają starzy lokatorzy, więc pożyjemy, zobaczymy.

Jutro natomiast pierwszy dzień na uczelni! W związku z tym ostrzegam, że blog może nabrać bardziej naukowego charakteru. Do usłyszenia!


sobota, 3 stycznia 2009

Vinzenzheim

Na wstępie dziękuję wszystkim za bardzo pozytywny odzew! Jestem naprawdę mile zaskoczony i postaram się utrzymać poziom. Skoro blog pomyślnie przeszedł chrzest bojowy, będę wdzięczny za przekazanie wieści o jego istnieniu dalej, zwłaszcza wspólnym znajomym, do których nie mogłem osobiście wysłać maila z braku danych kontaktowych. Tyle wstępu, przejdźmy zatem do ad remu... (taki niewinny żarcik, kto ze mną studiował prawo, ten wie...)

Zgodnie z obietnicą będzie o akademiku. Nie wyczerpująco ale też należy to traktować jako pierwszy odcinek, a nie zamknięcie tematu. Słowo w tytule, to nazwa, którą można zgrubsza przetłumaczyć jako "Dom Wincentego". Nie zgłębiłem jeszcze, kim był Wincenty ale nie tracę nadziei, że kiedyś mi się to uda. Być może wymaga to jakiejś formy inicjacji... 

W każdym razie Vinzenzheim położony jest około 25 min. autobusem od centrum Zurichu, czyli inaczej mówiąc na wsi. Nie więcej niż 100m za budynkiem zaczyna się gęsty las pokrywający okoliczne wzgórza, poprzecinany jedynie licznymi ścieżkami wędrownymi (wędrowanie to narodowy sport Szwajcarów, jeszcze o tym na pewno napiszę), którymi przy odrobinie samozaparcia można zawędrować pewnie i do Genewy... Takie położenie ma swoje niezaprzeczalne zalety, np. cisza panuje tu niemal absolutna (poza budynkiem rzecz jasna, nie wewnątrz), powietrze jest tak czyste jak w sanatorium dla gruźlików, jest dużo miejsca na jogging, czy nawet jazdę konną - sam widziałem. Nie sposób nie wspomnieć także o malowniczym widoku okna...:

...który w śnieżno-zimowej scenerii wygląda jeszcze ładniej:

Gwoli ścisłości, powyższy widok jest w stronę centrum.

Jeśli chodzi o czynnik ludzki, to akademik jest doprawdy przedziwnym amalgamatem. Zarządzany przez Syryjczyków, którym pomaga dwoje Polaków (już wiecie dlaczego dostałem pokój z ładnym widokiem), jest domem dla prawie każdej możliwej nacji: kolejnych Polaków oczywiście, Francuzów, Niemców, Hindusów, Chińczyków, obywateli Bangladeszu (ktoś ma pomysł, jak ich nazwać?), Algierczyków (i innych magrebhiens), latynosów i rodowitych Afrykanów. Jest nawet jedna dziewczyna z Malty. Pod względem liczebności tuż przed nią plasują się Szwajcarzy. Najbardziej spektakularnie ta różnorodność objawia się rzecz jasna w kuchni (skądinąd naprawdę starannie urządzonej), w której non-stop unoszą się wszystkie zapachy świata...

Bijącym sercem całej instytucji jest Gemeinschaftssaal (świetlica), która pełni zarazem rolę Speisesaal, czyli jadalni. Co dość logiczne łatwo przenoszą się tu zapachy z kuchni (oraz ich źródła), co często bywa inspiracją nowych znajomości, rzadziej konfliktów. Poza tym sala służy wszelkiego rodzaju rozrywce (ponoć zorganizowano w niej kiedyś nawet mecz hokeja) wspomaganej bardziej lub mniej zwyczajowymi rekwizytami: napojami wyskokowymi, wyrobami tytoniowymi (innych, służących do palenia póki co nie zauważyłem), słodyczami, grami planszowymi, muzyką i oczywiście solidnymi dawkami dobrego humoru. Czas płynie tu bardzo miło i niemal niezauważalnie. Szczerze mówiąc, martwię się trochę, co to będzie, jak będę musiał się wziąć do pracy... Cóż, przekonam się wkrótce i napiszę na blogu :-)

Generalnie moje lokum oceniam jak na razie bardzo wysoko. Jedyne co mi się nie podoba, to to, że wszystkie poznane dotychczas przeze mnie dziewczyny są już zajęte. Ale może i na to znajdzie się sposób...

I oto koniec pierwszego odcinka. Dziękuję za uwagę!

PS: na dziś zapowiadana jest w akademiku znaczniejsza impreza, więc może niebawem pojawi się na blogu pierwszy skandalizujący wpis... Stay tuned!


piątek, 2 stycznia 2009

Zima znowu (nie) zaskoczyła drogowców

Jedną z atrakcji nocy sylwestrowej był obfity opad śniegu. Padało przez kilka godzin, grubymi płatami - w sumie z dobre 15 cm. I wtedy zrobiło się ciekawie. Otóż uprzątnięcie śniegu z głównych ulic zajęło służbom miejskim... właściwie nie wiem ile zajęło, bo śniegu zalegającego na głównych ulicach w ogóle nie było widać. Potem domyśliłem się, że po prostu posypano je solą ZAWCZASU, bo prognozy były przecież jednoznaczne - wystarczyło spojrzeć w niebo. Niby logiczne, a większość krajów ma z tym spore problemy...

Natomiast następnego dnia (czyli w NOWY ROK!!!) wszystkie autostrady, drogi, dróżki, chodniki, place, przejścia dla pieszych, przystanki, ścieżki spacerowe, podjazdy, dojścia do śmietników itp. były już elegancko uprzątnięte. Nawet schody do mojego akademika, co napawa mnie szczególnym zdumieniem, biorąc pod uwagę, że wszyscy solidnie zalali pałę. O opadach dnia ubiegłego przypominał jedynie krajobraz dookoła. Na dowód zdjęcia:

I jak tu nie lubić tego kraju?

PS: w następnym odcinku zajmę się sprawą zasadniczą dla mojej obecnej egzystencji, czyli akademikiem. Stay tuned!


Noc Sylwestrowa

Prawdą jest, że podróże kształcą. Wkrótce po przybyciu do Szwajcarii poznałem nową formę spędzania Sylwestra. Otóż można też pójść na normalną kolację do restauracji. Ludzie siedzą sobie dwójkami, trójkami, maksymalnie szóstkami, zajadają, popijają winko i konwersują. W tle leci muzyka, nawet dość taneczna, ale nikogo nie podrywa to z krzesła. Jedynym odstępstwem od normalności jest bardziej wykwintny wystrój i z góry ustalone (równie wykwintne) menu. Punktualnie o północy wszyscy wstają, wypijają kieliszek szampana, składają sobie życzenia i... wychodzą. Wyjątkiem są Ci, którzy wyszli wcześniej. Na dowód zdjęcie sali zrobione o godzine 00.13:

Nie powiem, żeby mi się to całkiem nie podobało ale przyzwyczaiłem się jednak do bardziej hucznej konwencji. Na szczęście gdy wróciłem ok. 1.30 do akademika powitała mnie regularna impreza, z której ewakuowałem się o piątej. A gdy po pięciu godzinach snu zszedłem znów na dół powitały mnie jej niedobitki. Cóż, w przyrodzie nic nie ginie - żeby Szwajcarzy mogli w Sylwestra iść spać o 00:30, przyjezdni studenci muszą się katować do rana...

Trzeba jednak oddać Szwajcarom sprawiedliwość, że zadbali o fajerwerki, odpalane nota bene ze środka jeziora. Trochę przeszkadzała mgła ale i tak się podobało:

Mam nadzieję, że wasze wejście w Nowy Rok było równie udane, a dalej będzie tylko jeszcze lepiej!


czwartek, 1 stycznia 2009

Warszawa - Wrocław - Bamberg - Zurich

Korzystając z nieocenionej uprzejmości moich rodziców trasę tę pokonałem samochodem. Poza wzbogacaniem życia rodzinnego miało to również umożliwić mi zabranie ze sobą rozsądnej części mojego dobytku. Jak łatwo w sumie się domyślić, skończyło się za to dziką orgią pakunkową i wyprodukowaniem ilości bagaży, której na pierwszy rzut oka nie przeniosłaby karawana słoni... Koniec końców wystarczył jednak jeden Citroen C5 - szacunek dla panów i pań inżynierów z PSA. Widok bagażnika po załadowaniu zasługiwał na uwiecznienie:


Innym przyjemnym aspektem podróży było jej niezbyt wysilone tempo, dzięki czemu udało się spędzić trochę czasu (i noc) w obu środkowych miastach wymienionych w tytule. W pierwszej kolejności, po kilku godzinach turlania się po, pustych na szczęście (w końcu był drugi dzień Świąt), polskich trasach przelotowych powitaliśmy stolicę Dolnego Śląska, która trzeba przyznać prezentuje się okazale. Zarówno nocą...:


...jak i w dzień:

   

                     

Drugim przystankiem był Bamberg, średniowieczne frankońskie miasto, które zrobiło karierę najpierw na handlu bursztynem, a później jako centrum intelektualne. Po tym pierwszym pozostała piękna i rozległa starówka (praktycznie nietknięta przez wojnę), zaś po tym drugim długa lista sławnych mieszkańców (min. Hegel) i uniwersytet, z którym wciąż związane jest ok. 25% populacji. Efektem ubocznym akademickiego charakteru jest imponująca liczba przeróżnych knajp, barów i restauracji. Dodajmy do tego 7 lokalnych browarów, warzących unikalne wędzone piwo ("Rauchbier") i łatwo zrozumieć, dlaczego akurat tam się zatrzymaliśmy. Gorąco polecam! Idźcie szczególnie do "Zum Domreiter" i zamówcie Zwiebelfleisch wraz z obowiązkowym kuflem Schlaenkerla - niebo w gębie...

W następstwie opisanych pokrótce wojaży dotarliśmy do Zurichu. I tu zaczyna się zasadnicza opowieść.


This page is powered by Blogger. Isn't yours?

Subskrybuj Posty [Atom]